Dorota Wyspiańska

Opłatek na pustym stole

Cofnijmy się w czasie. Poeta Stanisław Wyspiański żeni się z?

Teofilą Pytko. Ona ma nieślubne dziecko, syna Teodora, którego mój dziadek, Stanisław
Wyspiański usynowił. Innymi słowy przysposobił. Urodziła się Helenka, następnie Mieczysław, ale
jeszcze nie byli po ślubie. Po zawarciu związku małżeńskiego urodził się mój tato, Stanisław.
Ojciec uwiecznił tatę na portrecie „Śpiący Staś”.

Jest pani córką Śpiącego Stasia, tak?

Tak.

Dziadkowie mieszkali w?

Na wsi, w Węgrzcach. Wyspiański wybrał sobie to miejsce na dom. Tam Teofila poznała
miejscowego parobka Wincentego Waśko. Po śmierci poety Teofila wyszła za niego za mąż. Z
tego związku dzieci nie było.

Co stało się z dziećmi Wyspiańskiego?

Helenka wyjechała do Szwajcarii, gdzie uczyła się prowadzenia gospodarstwa domowego dla
dobrze urodzonych panienek. Mieczysław wstąpił w szeregi wojska, usynowiony Teodor też. A mój
tato tak się plątał. Raz u jednych, raz u drugich, w końcu znalazł pracę w szpitalu dla nerwowo
chorych w Kobierzynie. Tam poznał moją mamę Leokadię. Pobrali się, z tego związku urodziłam
się ja. W Krakowie, w tej samej prywatnej kilnice, w której zmarł poeta. Jestem jedynaczką.

W tym samym czasie, kiedy Wajda kręcił „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego odbyło się
wesele pani?

Dokładnie, 13 listopada 1971 roku. Data naszego ślubu nałożyła się na datę premiery Wesela,
media pisały o dwóch weselach. Mam jednego syna, Jan Miłosz nosi nazwisko Zapędowski, po
moim mężu.

Jest pani jedyną spadkobierczynią?

Tego wielkiego nazwiska.

Chcąc być blisko obrazów Dziadka, chciał się pani zatrudnić na sprzątaczkę w Muzeum
Lubelskim?

Tak, ale spotkało się to z oburzeniem, jak wnuczka Wyspiańskiego może być sprzątaczką. A ja
chciałam być blisko obrazów dziadka. Żadnego nie mam domu, to bolesny temat.
Przez długie lata pracował pani w zieleniaku na Lubelskim LSM-ie?
Tak, założyliśmy z mężem działalność. Sprzedawałam kwiaty, warzywa, i owoce.

Jak pani pamięta wigilię z dzieciństwa?

To była krakowska wigilia. Dziadzio ze strony mamy szedł z wiadrem po karpie, które karmiłam w
wannie. Dom trzymała szalona babcia Stanisława. Robiła prima sort barszcz z grzybami, uszkami,
koniecznie musiał być karp w galarecie i karp smażony. Nie było tego za wiele, bo dom był bardzo
skromny, ale wigilia był pierwszorzędna.

Rozmawiamy w adwencie, co to za czas?

Adwent jest dla mnie oczekiwaniem na przyjście kochanego Chrystusika.

Mamy ciężki czas pandemii?

W tym ciężkim okresie adwent jest czasem danym nam do przemyślenia tego, co się dzieje, po co
chodzimy na tej ziemi. Bądźmy dla siebie w przyjaźni, bo coraz bardziej od siebie się oddalamy.

Co będzie u pani na wigilijnym stole?

Opłatek. Tylko opłatek. Na święta w ogóle nie mam pieniędzy. Ale mimo wszystko się nie poddaję.
Jest opłatek, którym podzielę się z synem. Choć w sercu rodzi się bunt, to chcę ze spokojem to
przeżyć.

Katarzyna Michalak

Rozmowa z Katarzyną Michalak
Żebyśmy byli niepokonani

Dla Ciebie adwent to?

Wiem, czym adwent dla mnie być powinien. Zdecydowanie powinien być czasem wyjścia na
pustynię duchową. Choć to wyjście może kojarzyć się z Wielkim Postem, ale ono zawsze powinno
poprzedzać jakieś przełomy w życiu. Takim przełomem w roku kalendarzowym są najważniejsze
święta. Czyli Boże Narodzenie i Wielkanoc. Brakuje mi takiego prawdziwego adwentu z powodu
zabiegania, które jest bardzo intensywne przed świętami. Powinno spowolnić, a przyśpiesza.

Masz jakiś patent na post od zabiegania?

To trudne. W radiu przed Świętami mamy dużo pracy. Ja zwykle muszę przygotować dwie audycje
związane z Bożym Narodzeniem. Żeby je nagrać, idę jednak w takie miejsca, które mnie zbliżają
do tajemnicy świąt. To są adwentowe rekolekcje radiowca. Spotykam się z ludźmi będącymi w
bardzo trudnej sytuacji życiowej i poprzez te spotkania odkrywam nadzieję, czasami ja niosę
nadzieję. Widzę, ile daje drugiemu człowiekowi spotkanie i słuchanie. Zatem poprzez konkretną,
ludzką historię przygotowuję się też do osobistego przeżycia świąt Bożego Narodzenia. I tak mi
Pan Bóg zsyła takie spotkania i takie okoliczności, dzięki którym mogę doświadczyć jakiejś
katharsis. Nie wiem, czy to pojęcie zaczerpnięte od Greków tu pasuje, jednak jest to swego
rodzaju duchowe oczyszczenie. Czyli podsumowując: mój adwent to jest głębokie spotkanie z
drugim człowiekiem, które wprowadza mnie w tajemnicę świąt Bożego Narodzenia. Przybliża mnie
do tego, co się wydarzy. To nietypowy sposób, mój złoty środek, bardzo ubogacający.

Wspomnijmy któreś z nagrań?

Przychodzi mi na myśl audycja bezpośrednio odnosząca się do tradycji adwentowej. Bohaterowie
reportażu „Dźwięk adwentu” opowiadają o tym, że kiedyś adwent był oczekiwaniem w umartwieniu.
Ludzie na wsi rzeczywiście pościli, mało rozmawiali, słuchali ciszy, skupiali się w sobie. Wieczerza
wigilijna była pierwszym, po czasie adwentu, radosnym biesiadowaniem. Adwent był czasem
nasłuchiwania. W reportażu jest mowa o dźwięku ligawy. Czyli o instrumencie, który rozbrzmiewał
na wsiach, który był zwiastunem Bożego Narodzenia, miał kojarzyć się z trąbami archaniołów i
oddziaływał na duszę. Budował napięcie oczekiwania na wielkie wydarzenie i na wielkie święto.

Jeszcze jakieś wspomnienie?

Pierwsze reportaże, które zrobiłam jeszcze w Łodzi, powstały tuż przed Bożym Narodzeniem. To
było pójście do schroniska Brata Alberta, gdzie obserwowałam, jak bezdomni przygotowują się do
świąt, jak robią ozdoby choinkowe, jak gotują. Jak płaczą przy tym, bo przypominają im się święta
w domach rodzinnych, które stracili. Reportaż zawierał bardzo istotny dla tego gatunku kontrast, bo
na wigilię do schroniska przyszli różni politycy i celebryci. Przyszli, żeby się tylko pokazać. Przyszli
i wyszli. Reportaż pokazywał spotkanie tych, którzy czekali i tych, którzy chcieli się tylko pokazać.
Poprzez ten reportaż odkryłam znaczenie spędzania świąt z drugim człowiekiem, znaczenie domu
i rodziny. Może adwent jest właśnie takim czasem, kiedy uświadamiamy sobie czym jest dom, jaki
darem jest znalezienie się przy wspólnym stole. Mam jeszcze jedną historię.

Jaką?

Kolejny reportaż powstał w tym samym adwencie. To było coś absolutnie przejmującego, co
zapamiętałam już na zawsze. Intuicja kazał mi pójść w takie miejsce, gdzie zobaczyłam
współczesny żłobek betlejemski. Współczesną stajenkę. Poszłam sobie do Domu Małego Dziecka
w Łodzi, w którym były dzieci: od noworodka do trzeciego roku życia. Rozmawiałam z opiekunkami
tych dzieci, opowiadały mi ich historie, jak maluchy trafiły w to miejsce, jak muszą je opuścić.
Nigdy nie zapomnę jednej sceny. Poprosiłam, żeby te małe dzieciaczki zaśpiewały kolędę. Ale
trudno je było do tego zmobilizować. Trafiłam na moment, kiedy te wszystkie dzieci w jednym
czasie wysadzano na nocniki. Wtedy były razem, miały świetny humor, siedziały na tych
nocnikach, i przepięknie te maluszki zaśpiewały mi kolędę o rodzącym się Jezusie. Te sieroty, te
porzucone dzieci. Miałam natychmiast takie odczucie, że to jest współczesna stajenka. W tym
„Betlejem przy Drużynowej” (bo taki tytuł nosił reportaż) był obecny Jezus, który przychodzi do
najbiedniejszych, opuszczonych, najbardziej dotkniętych przy los dzieci. A przychodzi po to, by
zbliżyć się maksymalnie do naszego cierpienia, osamotnienia. Potem rozmawiałam z księdzem na
potrzeby tego samego reportażu i pytałam go dlaczego musi istnieć w świecie niezawinione
cierpienie. Nie potrafił mi odpowiedzieć. Ale powiedział, że w żadnej religii Bóg nie udowodnił tak
bardzo swojej miłości do człowieka. Żaden inny Bóg nie przyszedł, nie wcielił się w człowieka, aby
być jak najbliżej jego cierpienia. Wszedł w to ludzkie, kruche, cierpiące, skazane na przemijanie
ciało, aby być jak najbliżej nas. Tak pokazał swoją nieogarnioną dla nas, niepojętą miłość. Tak się
objawia Boża miłość. Więc właśnie w adwencie zdarzają mi się takie epifanie. Poprzez kolejne
historie na nowo dotykam tajemnicy narodzin Pana Jezusa w stajni, w tym ubóstwie, w tej
marności, w tych podłych warunkach i po raz kolejny odkrywam, dlaczego właśnie on tak do nas
przychodzi.

Bóg wysyła do nas znaki. Czy dzisiaj, kiedy jesteśmy przygnębieni pandemią, boimy się o
swoje zdrowie, życie, pracę, umierają znajomi, kiedy z przestrachem patrzymy na potężny
kryzys w kościele, na to, jak ludzi stracą wiarę w Jana Pawła II, panu Jezusowi nie jest
trudniej do nas dotrzeć?

Bardzo dużo o tym myślę. Być może ten trudy czas wzmocni prawdziwie wierzących. Uważam, że
wiara jest tak głębokim doświadczeniem, że ci, którzy są obdarowani tą łaską, zostaną. Może będą
jeszcze bardziej wzmocnieni, bo zadadzą sobie pewne pytania sami? A może daję zbyt słabe
świadectwo? Co konkretnego zrobiłem dla postrzegania wspólnoty Kościoła? Więc może ten
trudny czas, który jest dla mnie bardzo bolesny, bo zdarza mi się zapłakać nad tym co dzieje się
wokół Jana Pawła II, jest czasem, żeby się odważyć, wyjść za próg domu, zrobić coś więcej niż
napisanie posta na temat wiary. Dziś potrafię otwarcie mówić o swojej wierze, chociaż nie jest to w
moim środowisku popularne. Nie ma dialogu, jesteśmy po tej, albo po tamtej stronie. Dla ludzi
wiary ten trudny czas może być jednak czasem wzmocnienia duchowego. Poszukania w sobie i
znalezienia odwagi, aby dawać świadectwo. Dawanie świadectwa jest kluczowe dla zmiany w
świecie. Niechęć do Kościoła, którą da się uzasadnić grzechem dostojników, rozlewa się na nas
wszystkich, niejednokrotnie przemienia się w nienawiść. Tym bardziej, że granica między gniewem
a pogardą jest bardzo delikatna. Widzę już coś więcej niż gniew, widzę pogardę. Czyli nienawiść,
czyli mowę nienawiści. To zostanie w nas na lata i będzie nas różnić przez kolejne dziesięciolecia.
Nie wiem czy ja doczekam normalności w dialogu. Ale wiem, że jedno co mam jako osoba
wierząca, to jest dawanie świadectwa. Tomasz Halik, czeski duchowny, filozof, wspaniały mędrzec
powiedział kiedyś, że być może chrześcijanie powinni być jak sól. Sól jest nam niezbędna, by coś
smakowało, wystarczy jednak jej szczypta, aby uczynić potrawę smaczną i szlachetną. Czyli
jakość chrześcijaństwa, jakość naszej wiary jest istotna, nie liczba wyznawców.

W Wadowicach Jan Paweł II zostawił nam słowa, żebyśmy klęcząc przed obrazem Matki
Boskiej w jego ulubionej kaplicy, obejmowali go modlitwą. Czuję, że dziś on jej wyjątkowo
potrzebuje?

Muszę się chwilę zastanowić…Czy Święty potrzebuje naszej modlitwy? Czy to my mamy modlić
się do Niego? Być może nikogo nie przekonam, ale sama doświadczyłam kilku cudów w swoim
życiu za Jego pośrednictwem. Fakt, że mieszkam w tym mieście, że odniosłam tu wielkie
spełnienie zawodowe, którego nigdy nie śmiałabym sobie wymarzyć ani zaprojektować, że
przyjechałam z tej Łodzi do miasta, gdzie codziennie idę do pracy śladem jego stóp (bo zwykle
robię sobie skrót do radia, idąc przez KUL i zawsze się zatrzymuję przy jego pomniku, zawsze
wstępuję do kościoła akademickiego, gdzie są jego relikwie) – to nie są w moim pojęciu rzeczy
przypadkowe. Wierzę, że tak miało być. To jest obcowanie z Jego Osobą. To jest bardzo realne
doświadczenie. Z tej perspektywy złe słowa, gesty, znaki pod jego adresem są jak nóż wbity w
serce.

Czego będziesz życzyć swoim bliskim na święta?

Zdrowia, oraz tego, żeby nie pokonał nas lęk, zniechęcenie i zwątpienie. Żebyśmy byli
niepokonani.

Joanna Zętar

Rozmowa z Joanną Zętar z Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”
Czułość fotografii

Opowiedz o swoich korzeniach rodzinnych?

To Lublin po stronie taty, Lubartów po stronie mamy. W Lubartowie dziadkowie Stanisław i Jadwiga
mieszkali w drewnianym domu, dziadek był szewcem, babcia była przy domu. Dom zachował się
do dziś, jest w naszych rękach. O stronie ojca wiem niewiele, tata rzadko o tym mówił. Jestem
jedynaczką.

Edukacja?

Szkoła podstawowa nr 29 na LSM i liceum też na LSM-ie. Historia sztuki na Katolickim
Uniwersytecie Lubelskim, dalej podyplomowe studia dziennikarskie, też na KUL-u oraz Akademia
Dziedzictwa w Krakowie. Chciałam zobaczyć, jak studiuje się w innym mieście. Krakowska
perspektywa upewniła mnie w przekonaniu, że Lublin jest fantastycznym miejscem do życia i do
pracy.

Jaką lekcję dał ci dom rodzinny?

Wspomnę o niedzielnym rytuale wspólnego wyjścia do instytucji kultury. Najpierw do Teatru
Andersena, następnie na popołudnia filmowe do kina Grażyna. Chodziliśmy do muzeów, do
Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, gdzie się dało. Z domu wyniosłam ciekawość
przyglądania się kulturze. Natomiast w niedzielę mój sprzeciw budził rosół z kaszą manną,
pokrojoną w kostkę. W telewizji leciały filmy z Galerii Drezdeńskiej i do dziś mieszają mi się obrazy
z galerii ze smakiem rosołu.

Wspomnijmy nauczycieli z KUL?

Prof. Elżbieta Wolicka, która wykładała bardzo trudne rzeczy z dziedziny filozofii i estetyki, była
moim mistrzem. Drugą ważną osobą jest ks. prof. Ryszard Knapiński, który zajmował się
ikonografią chrześcijańską i od niego niezmiernie dużo się nauczyłam, co pozwala mi na wnikliwą
analizę dzieł sztuki. Nauczył nas umiejętności patrzenia na dzieło sztuki, zawsze miał czas,
otwierał swoje archiwum, bogatą bibliotekę książek, z których mogliśmy korzystać. Trzecią osobą
jest prof. Lechosław Lameński, obdarzony ogromną wiedzą na temat sztuki współczesnej, który
zachęcał nas, by zajmować się Lublinem.

Ukochane miejsce w Lublinie, którego już nie ma, które oglądasz na fotografiach, o którym
piszesz?

To ulica Krawiecka. Bieg nieistniejącej ulicy wyznacza ścieżka, która przecina pusty plac. Z
dawnego Miasta Żydowskiego zostało jedno drzewo. Kocham ją przez to, że jest, a jej nie ma.
Została ścieżka. To jest ból fantomowy tej przestrzeni. Dopóki ścieżka nie stała się najkrótszą
drogą do galerii handlowej, chodziły po niej pojedyncze postacie. Obserwuję to miejsce wiele lat,
robię zdjęcia, zagadkowe było dla mnie to, po co to ta ścieżka tam jest, skoro właściwie do nikąd
nie prowadzi. Okazuje się, że wielowarstwowa pamięć o Lublinie odkłada się w bardzo różnorodny
sposób.

Ulubione miejsce w Lublinie, które jest?

Myślę, że LSM. Myślę tu konkretnie o osiedlu Mickiewicza, może przez to, że to jest moja Mała
Ojczyzna, gdzie się wszystko zaczęło. To jest tak, że pewne miejsca, w których żyjesz, które są dla
ciebie ważne, w pewnym momencie zaczynasz rozumieć. Ja Lublin dla siebie, w sensie historii, w
sensie dziedzictwa kulturowego, zaczęłam odkrywać pod koniec moich studiów. Zaczęłam się
wczytywać w to miasto.

Kiedyś Michał Urbaniak powiedział mi, że życie przypomina jazdę tramwajem po zakręcie.
Jak się masz czego trzymać, nie wylecisz z zakrętu. Czego się w życiu trzymasz?

Wierności zasadom.

Co w życiu jest ważne? Rodzina, praca, pasja, zdrowie, pieniądze, szczęście, Bóg?

Wszystko jest ważne. Zdrowie jest podstawą. Natomiast myślę, że w życiu ważni są ludzie, bez
których nie byłoby tego, co robimy. Nie byłoby naszej pracy, nie byłoby efektów i nie byłoby też dla
kogo tego wszystkiego robić.

Asiu, co to jest miłość?

Miłość daje nam siłę, żeby rano wstać. Jest cudownym sposobem na życie. Tej miłości bez ludzi
by nie było. Miłość sprawia, że praca jest misją. Nasze zaangażowanie w pracę też jest miłością.
W mojej pracy ludzie są kluczowi.

A miłość fizyczna?

To jest ciepło, to jest czułość, to jest zrozumienie.

Dlaczego czułość jest taka ważna?

Bo czułość jest empatią. Dawanie sobie czułości jest dawanie sobie uwagi. Czułość to jest
umiejętność rozmowy, ale także umiejętność milczenia, kiedy trzeba. Czułość bywa na odległość.

Czas ucieka, wieczność czeka. Boisz się upływu czasu?

Staram się, żeby każdy dzień był jak najlepiej wykorzystany.

Skąd ten czerwony kolor w twych ubraniach?

Zaczął się bardzo późno. Nie byłam przekonana do czerwieni. Dziś w moim życiu są dwa kolory.
Czerń i czerwień.

Czy czułość można odnieść do fotografii?

Tak. Czułość fotografii to jest czułość fotografa. Który z uwagą i czułością patrzy na to, co
fotografuje. Szczególnie, gdy fotografuje człowieka. W czasach fotografii analogowej czułość
dotyczyła także procesu wywołania zdjęcia. Trzeba było temu poświecić sporo czasu i czułości, co
widać na starych fotografiach, które bardzo lubię. Współczesny proces fotografowania nie ma już
dawnej uważności, o której często mówił i pisał prof. Władysław Panas.

Stanisław Magierski, który fotografował Lublin z czułością powiedział mi kiedyś żartobliwie,
że pierwszym wyznacznikiem czułości jest ziarno? Wyższa czułość, większe ziarno.
Mówimy oczywiście o ziarnie analogowym, a nie o cyfrowym szumie?

Coś w tym jest. Dosłownie i symbolicznie. Miałam to szczęście, że mój ojciec zajmował się
fotografią. Jako dziecko spędzałam z nim czas w ciemni. Ciemnia była ważnym doświadczeniem.
Z jednej strony samego procesu wywoływania, z drugiej samej fotografii.

Każdego ranka czekają na nas 24 nowiutkie, jeszcze nie napoczęte godziny?

Staram się wykorzystać każdą z nich. Mam 3 kalendarze. Papierowy do najważniejszych rzeczy,
równolegle do niego, elektroniczny, którego nie lubię, oraz drugi papierowy do zajęć w Bramie
Grodzkiej i na uczelni. Obok nich najważniejszy jest notes, na którego okładce napisane jest
„Pamięć”.

Najważniejsza książka o fotografii?

Roland Barthes „Światło obrazu”.

Marzenia?

Zobaczyć jeszcze parę miejsc na świecie. Znowu pojechać do Wenecji.

Fot. Marcin Butryn

Jacek Szast

Lekcja z koronawirusem potrwa do skutku
Rozmowa z psychoterapeutą Jackiem Szastem

Pracujesz w domu?

Z racji, że należę do grupy ryzyka, ulokowałem się w domu, pracuję zdalnie, zgodnie z
zaleceniami. Zdecydowanie ograniczyłem kontakty, bo jak się tego nie zrobi, to efekty widać we
Włoszech. Uważam, że wszystkie zalecenia są bardzo sensowne i tylko w ten sposób jesteśmy w
stanie kontrolować i opanować pandemię. Według mnie koronawirus jest testem na nasze
zachowania.

Pojawił się lęk?

W obliczu tego, co się dzieje jest w ludziach bardzo dużo lęku. Nasilający się stres powoduje, że
nasza odpornośc maleje. Może trzeba pogodzić się z tym, że natura ustala nasz porządek świata i
zdobyć się na to, żeby jej zaufać. Mamy do czynienia z sytuacją nietypową. Z ogromnym
wyzwaniem dla całego świata. Tak jakby wirus nam mówił: zwróćcie uwagę na ważne rzeczy, o
których żeście zapomnieli. Wirus pokazuje, jak bardzo, mimo granic, jesteśmy połączeni. Jak
bardzo jesteśmy powiązani ze sobą. Przestrzeganie zaleceń jest znakiem odpowiedzialności za
sobie nawzajem.

Co to znaczy?

Jeśli ja będę postępował sensownie i odpowiedzialnie, to jestem w stanie chronić innych. Postawa
odpowiedzialności sprzyja temu, że się nawzajem chronimy, że mamy większe szanse, żeby się
nie zarazić. Wirus jest także wyzwaniem, że w czasie pozostawania w domu trzeba stawić czoła
wyzwaniu bliskości z rodziną. Teraz przyszedł czas na to, żeby uświadomić sobie, co ważne. Takie
zagrożenie dramatycznie przestawia system wartości. Okazuje się, że nie ma ludzi
niezastąpionych, że praca to nie wszystko, że można ją przerwać, że można skoncentrować się na
czymś innym, że istnieją na świecie inne ważne rzeczy. W moim przekonaniu natura jest niezwykle
mądra i z jakiegoś powodu próbuje nam coś powiedzieć. Coś pokazać.

Co?

Natura mówi stop. Mordujemy pszczoły, nie słuchamy ekspertów, którzy ostrzegają, że mamy tylko
jedną ziemię i ona jest już na granicy kresu wytrzymałości. Koronawirus pokazuje: hola, hola. Nie
jesteście jedynym panem tej ziemi. Że jest coś co jest mikroskopijne, niewidoczne, a może się
okazać mocniejsze od ciebie, może całkowicie zmienić porządek świata.

Czy potrafimy się posłuchać? Śmierć Jana Pawła II pokazała, że entuzjazmu do
pozytywnych zmian starczyło nam na krótko?

Obawiam się, że wirus dotąd będzie uczył, aż nas nauczy. To już nie jest zapowiedź lekcji. Lekcja
trwa. Jeśli się jej nie odrobi, będzie dotąd trwała, dopóki nie zostanie odrobiona. Natura nie żartuje.
Uwolniło się licho, które ma jakieś zadanie i dopóki my tego zadania nie zrozumiemy i nie
wyciągniemy wniosków, nie zaczniemy szanować praw natury i jej oczekiwań, lekcja będzie trwała
do skutku.

Ksiądz Mietek Puzewicz napisał, że wirus okazał się skutecznym rekolekcjonistą.

Pojawiają się w nas prospołeczne postawy. Ludzie zaczynają sobie pomagać. Część z nas
załapała, o co chodzi. Pojawia się pytanie, jak szybko reszta ludzi lekcję zrozumie.

Gorzej, że wirus staje się częścią marketingu politycznego?

Obawiam się, że merkantylne interesy różnych partii mają wciąż większe znaczenie niż nasze
bezpieczeństwo i prawdziwa solidarność. Pojawiają się głosy rozsądku i rozwagi, niestety w dużej
części próbuje się wirusem manipulować.

Czy ludzie zaczną odrabiać lekcję?

Mam takie wrażenie, że różne nacje na wirusa zareagowały i różne nacje różnie zaczną lekcję
odrabiać. Są tacy, którzy się ucztą szybko, są tacy, co potrzebują więcej czasu. Jeśli ja słyszę, że
lekarka, która wróciła z zagranicy poszła leczyć pacjentów, wiedząc, że stanowi źródło zagrożenia
to zastanawiam się co to w ogóle jest? Jaki to brak szacunku dla ludzkiego życia i ludzkiego losu i
jaki egoizm. To czego oczekiwać od zwykłego zjadacza chleba, który nie ma wykształcenia
medycznego, ma w sobie różne lęki, jest manipulowany medialnie. Musimy zdobyć się na wielką
rozważność. Musimy słuchać ludzi, którzy potrafią popatrzeć na całą sytuację globalnie, apelują o
nowe spojrzenie na nasze życie.

Jak ty patrzysz na sytuację, w której znalazła się Polska?

Mam w sobie dużo optymizmu. Wydaje się, że bardzo poważnie to potraktowaliśmy. Mam brata we
Włoszech, rozmawiamy na bieżąco, dostaję hiobowe wieści, Włosi nadal nie chcą zrozumieć co
się stało, poddać się rygorom. Więc to, co widzę w Polsce, kiedy wsłuchuję się w różne głosy,
napawa mnie optymizmem. Dużo dobrych rzeczy słyszę, wiem, że Polacy mają w sobie gotowość
do refleksji. Mało tego, obcokrajowcy, którzy pracują w Polsce są pod wrażeniem tego, jak Polacy
podeszli do pandemii. Rozmawiałem ze znajomym Niemcem, mówi, że takiego porządku jak w
Warszawie nie ma nawet w Berlinie. To jest bardzo budujące, że się takie rzeczy słyszy. To by
znaczyło, że mamy w sobie potencjał na to, żeby się pozbierać i pójść rozsądną drogą.

Wirus daje lekcję. Co z tej lekcji warto sobie zostawić na czas, kiedy znów będziemy
chodzić do pracy, teatru, restauracji?

Żyjemy w czasach, kiedy do głosu dochodzi sztuka uważnego życia. Sztuka uważności. Wirus jest
wezwaniem do takiego życia. Cała sytuacja, którą wirus na nas wymusza jest wezwaniem do
uważnego życia. Jest wezwaniem do uważności, którą mamy rozpocząć od siebie, stosując się do
zaleceń, przestrzegać higieny, dbać o zdrowe odżywianie, o wysypianie się, o odporność, oto,
żeby nie narażać się w kontaktach z innymi, żeby troszczyć się o ludzi starszych, którzy są na
wirusa najbardziej podatni. Zaczynamy rozumieć, że jest wiele osób, które są cichymi bohaterami,
pracując w szpitalach i laboratoriach i to od nich więcej zależy niż od polityków. Dzieją się rzeczy,
które do uważności nas nakłaniają, powodując, że na uważności jest zapotrzebowanie.
Ograniczenie kontaktów z innymi jest świetną lekcją do tego, żeby sprawdzić, czy za tym tęsknię,
czy brakuje mi innych. Żeby popatrzeć, jak te kontakty były dla mnie ważne, co z nich wynikało, co
z nich wynosiłem. Znów zatem pojawia się okazja do tego, żeby siąść, zastanowić się nad sobą i
nad tym, jak dotychczas żyłem. Zrobić uważny remanent z tym, co miałem dotychczas. Różne
trudne doświadczenia w naszym życiu są w stanie odcisnąć na nas ważny ślad. Są w stanie nas
bardzo dużo nauczyć. Pod jednym warunkiem.

Jakim?

Pod warunkiem, że chcemy się uczyć. Nikt nikogo do nauki nie zmusi kijem. Jeśli zrozumiemy, że
jest to ważna lekcja, z której zechcemy jak najwięcej skorzystać, wyciągnąć wnioski po to, żeby w
przyszłości żyć lepiej, być mądrzejszym i lepszym, to lekcja zaowocuje czymś ważnym,
niezwykłym, twórczym, rozwojowym. Jeżeli będziemy jednak lekcję deprecjonować i lekceważyć,
traktować jedynie jak zło, które nas spotkało, to nic z tego nie będzie.

Powtórzę tu słowa Michała Karapudy, który ułożył swoisty dekalog na czas zarazy i w
punkcie ósmym napisał: „Każda zaraza przemija. To kim będziemy po niej zależy nie od
zarazy ale od nas. Chwilę próby ma każde pokolenie. Dla nas los i tak był łaskawy.”?

Nic dodać, nic ująć. W każdym z nas jest nastawienie i gotowość. Musimy sobie zadać pytanie,
czy ja się chcę czegoś nauczyć. Czy jestem gotowy.

Nasza rozmowa ukazuje w adwencie. Święta będą inne. Być może uważniej je przeżyjemy.
Warto przebudzić się do uważniejszego życia.

Przypomnę tu słowa Jana Pawła II: Nie lękajcie się. On świetnie czuł, o co chodzi w tej
rzeczywistości i w życiu. To jest kwestia zaufania do tego, co nas otacza i co się dzieje. On tak żył,
wiedział, że nie dnie dzieje się bezsensownie. Że to co nas spotyka i dotyka ma swój głęboki sens.
Jeżeli potrafimy zachować wobec tego rozsądek i właściwą postawę, to nic nam nie grozi. To
jesteśmy w stanie poradzić sobie z rzeczywistością i dalej żyć. Czas jest niezwykle ciekawy.

Dlaczego?

Nasza rzeczywistość uległa diametralnej zmianie. Nagle się okazało, że supermarkety mogą być
zamknięte, ulice puste, że mamy siedzieć w domu. To, co się stało, jest sprawiedliwe, nie ma
wybrańców, musimy doświadczyć wszystkiego do końca. Strachu ale i miłości do drugiego
człowieka. Szacunku i dostrzegania się nawzajem. Doświadczyć uniwersalnych wartości, które nie
należą ani do kościoła ani do polityków i nikt nie ma prawa ich sobie zawłaszczać i robić z nich
użytku dla swoich manipulacji.

Przetrwamy?

Tak.

Rozmawiał Waldemar Sulisz
Fot. Karol Zienkiewicz

Alfred Wierzbicki

Bóg przychodzi z przyszłości
Rozmowa z ks. prof. Alfredem Wierzbickim, kierownikiem katedry etyki KUL, poetą

Adwent to?

Przyjście. Advenire to przychodzić. Chodzi oczywiście o przyjście Chrystusa. Inaczej, o przyjście
Boga w Chrystusie.

Czas adwentu jest nam dany po to, żeby? Przypomnieć sobie o Bogu, świętować urodziny
Jezusa?

Tu nie chodzi o rocznicę. Jesteśmy skierowani ku przyszłości. Przeszłość już była, ważne rzeczy w
niej się wydarzyły, ale najistotniejsza z punktu widzenia ludzkiej egzystencji jest przyszłość. To jest
czas, w którym zmierzamy i tam spotykamy Boga. Ktoś kiedyś powiedział pięknie: Bóg przychodzi
z przyszłości. Adwent ma charakter wspomnienia pierwszego przyjścia Chrystusa, ale w swej
egzystencjalnej głębi odnosi się do przyszłości, którą jest sam Bóg. To jest ten horyzont, ku
któremu zmierza nasze życie.

Rodzice przychodzą z dziećmi do szopki i tłumaczą: zobacz tam leży mały Jezusek. Ks.
Mieczysław Puzewicz napisał ostatnio w swym Itinerarium, że tam wcale nie ma Pana
Jezusa. Pan Jezus jest gdzie indziej. Tak?

Zupełnie gdzie indziej. Żłobek ma sens związany z teatralizacją naszych misteriów wiary. To święty
Franciszek go wprowadził do kościoła. Zakładał, że to, co się wydarzyło, można sobie wyobrazić,
przeżyć, uobecnić. Tylko co uobecnić? Żadnego gestu teatralnego nie bierze się dosłownie, tylko
to, co on wyraża.

W kościele wschodnim adwent nazywany jest małym postem, który pomaga się oczyścić?

Dziś w adwencie bardziej chodzi o oczekiwanie na Boga, niż o pokutę. Myślę, że w naszej
religijności za mało było tego wątku, jakim jest nadzieja. Wychylenie ku przyszłości.

Tegoroczny adwent jest dla nas wyjątkowo trudny. Po pierwsze z względu na sytuację
polskiego Kościoła, który mocno nagrzeszył. Po drugie, ze względu na pandemię, rodzącą
ludzki strach. Czy nadejście Jezusa może pomóc samemu Kościołowi i nam?

Gdy adwent będziemy przeżywać tylko jako rytuał, to na pewno nie pomoże. Natomiast jeśli
będziemy przeżywać adwent jako prawdziwe oczekiwanie na Boga, na Jego miłosierdzie, na Jego
oczyszczającą moc, to tak. Sami nie możemy sobie pomóc ani w oczyszczeniu Kościoła (zresztą
widać jak ludzie Kościoła są bardzo zakłamani i to jest coś przerażającego), ani w swoim życiu.
Bez Boga jesteśmy bezsilni. Także w sprawach pandemii. Żywimy się nadzieją, że szczepionka tuż
tuż, ale wiara w naszą samowystarczalność jest moim zdaniem iluzją. Jak przeminie pandemia to
będą inne zagrożenia, tym bardziej, że sami pogorszyliśmy sytuację klimatyczną świata. Okazuje
się, że to co w wyobrażeniach biblijnych jest wizją apokalipsy i kresu ziemi, naprawdę może
nastąpić.

Pandemia zamknęła nas w domach, mamy więcej czasu, żeby zrewidować swoje życie. Czy
paradoksalnie przez pandemię możemy mocniej, głębiej przeżyć adwent a następnie Boże
Narodzenie?

Jak się okazuje, wszystko w ludzkimim życiu jest wieloznaczne. Pod pewnym względem jest
dobre, pod pewnym względem jest złe. Nic nie jest z góry ani dobre ani złe. W czasu pandemii
boimy się o siebie i bliskich, słyszymy o kolejnych śmierciach, całkiem młodzi moi koledzy z
uniwersytetu umarli na tę straszną chorobę. To wszystko nas przygniata. Powoduje, że nie mamy
siły ani ochoty wznieść się ponad złe wieści. Więc wcale nie jest łatwo o spokój ducha. Dojrzałośćduchowa polega na tym, by nie dać się kusić atrakcjom w czasie pomyślności ani też nie
poddawać się przygnębieniu, któremu można się poddać. W jednej i w drugiej sytuacji z tym
przeżyciem adwentu może być różnie.

Czy samo Boże Narodzenie może być dla nas w tym ciężkim czasie bardziej wartościowe?

No właśnie. Narodzenie Jezusa też nie było wesołe. Nie miał gdzie się urodzić, potem musiał
uciekać. Może te wątki zostaną teraz przez nas bardziej przyswojone. Szczerze mówiąc
przekorolowaliśmy, przesłodziliśmy to Boże Narodzenie elementami dekoracyjnymi, które z
prawdziwymi narodzinami Jezusa niewiele mają wspólnego. A służą zazwyczaj komercyjnemu
pobudzeniu.

Kryzys w polskim Kościele uderzył rykoszetem w papieża Jana Pawła II. Często bywam w
Wadowicach, zawsze zachodzę do kaplicy, w której modlił się Karol Wojtyła. W 1979 roku
zostawił nam przesłanie, abyśmy się za niego modlili. Czy dziś nasza modlitwa jest mu
bardziej potrzebna?

Przede wszystkim nam jest potrzebna. Potrzebna nam jest także pamięć o wielkości naszego
papieża. Niestety ta pamięć się oddala, przychodzą nowe pokolenia, które patrzą na papieża przez
pryzmat jego pomników, a te pomniki w większości są naprawdę kiczowate. Zresztą ta mania na
pomniki papieża bardzo szkodzi pamięci o Janie Pawle II, fałszuje autentyczność i wielkość tego
człowieka.

Czy nasz papież nie poradził sobie z pedofilią w Kościele?

Po pierwsze te rzeczy w pełni do niego nie dochodziły. Natomiast nie wolno nam zignorować tego,
że to Jan Paweł II zaczął walkę z pedofilią w Kościele. Pierwsze dokumenty i Jego hasło „Zero
tolerancji” pokazują stanowisko polskiego papieża w tej kwestii. Natomiast w wielu przypadkach
oszukiwano Go. Na pewno nie poradził sobie z kurią rzymską i ze swoim otoczeniem. A to rodzi
wiele bolesnych pytań. Ale moim zdaniem ten fakt nie pomniejsza znaczenia pontyfikatu Jana
Pawła II.

Czego będzie ksiądz życzył bliskim podczas tegorocznej Wigilii?

Tego samego co co roku, żeby Pan Bóg miał nas wszystkich w opiece i żebyśmy byli dla siebie
dobrzy.

Stefan Batruch

Oczekiwanie na przyjście

Rozmowa z ks. Stefanem Batruchem, proboszczem parafii greckokatolickiej w Lublinie, prezesem
Fundacji Kultury Duchowej Pogranicza

Adwent to?

To słowo oznacza oczekiwanie na przyjście. W tradycji wschodniej bardziej mówi się o
odczytywaniu znaków. O tym, że Mędrcy ze Wschodu zauważyli znak szczególny: gwiazdę, która
ich prowadziła i zaprowadziła w tajemnicze miejsce, gdzie złożyli hołd, swoje najcenniejsze skarby,
jakimi mogli wyrazić swój zachwyt, swój podziw dla narodzin Jezusa. Stało się to możliwe,
ponieważ potrafili odczytać znak. Dziś tak ważna jest umiejetność odczytywania znaków, które się
dzieją wokół nas, w naszym życiu.

W tradycji Wschodu adwent jest małym postem. Dlaczego?

Czas adwentu jest czasem postu, który ma nas do odczytywania znaków Boga przygotować. On
ma jeszcze drugą nazwę: post Filipowy, bo następuje po 27 listopada, w którym wspomina się św.
Filipa. Post trwa 40 dni, do 6 stycznia, kiedy w kościele wschodnim jest Wigilia. W wymiarze
fizycznym jest mniej wymagający od Wielkiego Postu. Zachowujemy wstrzemięźliwość od jedzenia
potraw mięsnych w środy i piątki.

Post adwent ma?

Oczyścić nasze oczy, nasze widzenie, nasze spostrzeganie. Mówimy tu o oczach fizycznych,
którymi widzimy rzeczywistość taką, jaka jest. Oraz o oczach duchowych, którymi widzimy,
odczuwamy wręcz, niewidzialną rzeczywistość. Rzeczywistość ukrytą, która jest równie istotna i
która może nam pomóc w docieraniu do prawdy. Pomóc w głębszym widzeniu Boga. Na
zakończenie postu śpiewamy uroczyście hymn „Z nami Bóg”. Śpiewamy: Zrozumcie to wszyscy,
że On jest. Niewidzialny dla oczu cielesnych, ale jest z nami. Tu i teraz. Blisko, pośród nas. I to jest
właśnie zobaczenie boskiego wymiaru, który umyka nam na co dzień. Ponieważ bardzo fizycznie
traktujemy rzeczywistość. Wydaje nam się, że realne jest tylko to, co możemy dotknąć rękami i
zobaczyć oczami. Ale to nie jest jedyny wymiar rzeczywistości. To jest tylko jeden z wymiarów.

Ikonostas jest granicą. Po naszej stronie jest rzeczywistość widzialna, po drugiej stronie
boska niewidzialna?

Bardzo trafne spostrzeżenie i słuszna analogia. Aby kontemplować ikony, umieszczone w
ikonostasie, jest potrzebna umiejętność. Brak przygotowania, brak wiedzy, na przykład o kolorach i
ich znaczeniu może powodować, że obraz nadal będzie płaski. Wprowadzenie w symbolikę ikon
powoduje, że wyobraźnia zaczyna być bardziej aktywna. Poprzez symbole i znaki człowiek
zaczyna dostrzegać niewidzialny wymiar.

Może zatem warto, żeby wprowadzić post do czasu adwentu w kościele zachodnim?

Dziś wiemy, że wstrzemięźliwość jest dla naszego organizmu bardzo korzystna. Porządkuje pewne
rzeczy. Po okresie postu nasz smak staje się bardziej wrażliwy. Smaki, których doświadczamy, nie
zacierają się. Post jest dezynfekcją organizmu.

Także duchową?

Tak.

To może warto pociągnąć ten adwentowy post po nowym roku?

Nie ma potrzeby. Mądrość naszych przodków pokazuje, że w życiu warto posługiwać się dużą
dozą roztropności. I zdrowym rozsądkiem. Nie potrzebujemy radykalnego, ekstremalnego
podejścia do życia. Umiarkowanie nie jest pogardą dla cielesności. Umiarkowanie jest
podnoszeniem cielesności na bardziej subtelny, wrażliwy poziom. I w tym jest piękno.

Przygotowujemy się do świętowania urodzin Jezusa, oczekujemy od Niegogo znaków, ale
trafił nam się podwójnie ciężki czas. Po pierwsze mamy pandemię, strach, lęk, po drugie
potężny kryzys w polskim Kościele. Czy ten ciężki czas nie zaciera znaków do Boga? Jakie
znaki może dać nam Pan Jezus?

Tak, jak bardzo realne stało się zagrożenie zdrowia i życia, tak samo pomoc, duch optymizmu,
duch nadziei, duch odwagi, duch męstwa, o którym mówi chrześcijaństwo – są realne. Zbyt mocno
uwierzyliśmy, że sami poradzimy sobie w życiu. Bez ducha nadziei, ducha wytrwałości. Ok, jakiś
czas nam się to udaje. Nawet mamy sukcesy, powodzenie w prowadzeniu firmy, w jakimś
momencie przychodzi załamanie. Wpadamy w rozpacz, wpadamy w depresję, poczucie bezsensu.
A to oznacza, że nam brakuje ducha nadziei. Gdzieś go utraciliśmy, zgubiliśmy po drodze.
Pandemia nam to mocno uświadamia. Rodzi pytanie, czy my tego ducha optymizmu i nadziei
przywołujemy. Czy prosimy Boga o to: Duchu, Pocieszycielu przyjdź. Jestem gotowy, byś mnie
przenikał. Przenikał moją świadomość, moją podświadomość, moje pragnienia.

Polski Kościół znalazł się w wyjątkowo krytycznej sytuacji. Nie możemy pogodzić się z
tuszowaniem pedofilii. Zamęt wokół tej sytuacji uderzył w samego papieża Jana Pawła II?
Czy polski Kościół może wyjść z tego zakrętu i czy też może otrzymać znak od Pana
Jezusa?

W polskim Kościele doszło do pewnego przeakcentowania. Środowiska kościelne zbyt mocno
gloryfikowały swoją wyjątkowość. Swoje wybranie i namaszczenie. Elity kościelne uwierzyły, że
doświadczenie słabości, błędu, grzechu ich nie dotyczy. A to jest nieprawda. To doprowadziło do
tego, że polskiemu Kościołowi zabrakło szczerości i autentyczności. Kościół wpadł w pułapkę
faryzeizmu, polegającą na tym, że na zewnątrz księża i dostojnicy udają ludzi szczególnych, na co
dzień przeżywają słabości, nie potrafią się przeciwstawić takim pokusom jak zachłanność i
pożądliwość, za którą zresztą kryje się tęsknota za miłością. Kumulacja zdarzeń wywołuje
sprzeciw tych, którzy próbują szukać autentyczności.

Trwa adwent, Bóg wysyła do nas sygnały i znaki. Chyba Bogu jest trudniej dotrzeć do
naszych serc? Przebić się do naszych umysłów?

Nawołuje nas do szczerości i autentyczności. By nie udawać, nie być aktorami. To jest podstawa
chrześcijańskiej duchowości. Szczerość wobec Boga, wobec siebie, wobec innych. My nie mamy
odprawiać obrzędów, których nie rozumiemy, my mamy z Bogiem rozmawiać. Mówić z Nim o tym,
co przeżywamy. Przeżywasz lęk, rozmawiaj z Bogiem o lęku. Przeżywasz radość, wypowiedz tą
radość Bogu szczerze i spontanicznie. Bóg mówi nam: próbujcie siebie odnaleźć, bądźcie sobą.

Ziemia lubelska jest wielokulturowa, w wielu rodzinach nad Bugiem obchodzi się dwie
Wigilie, w obrządku zachodnim i wschodnim. Ale przecież Bóg jest jeden?

Oczywiście, że tak. Spróbujmy podczas adwentu słuchać znaków do Boga. My siebie bardzo
potrzebujemy.

Czego ksiądz będzie podczas Wigilii życzył swoim bliskim?

Żeby nie lękać się prawdy. Nawet jeśli jest bolesna, jest oczyszczająca. Oraz wyzwalająca. Bez
względu na to, jaką by ta prawda nie była, to Boże Miłosierdzie przygarnia każdego.

Więc mimo pandemii, mimo kryzysu Kościoła, mimo poczucia słabości i bezsiły mamy
prawo z Panem Bogiem wejść w Nowy Rok z nadzieją?

Nic nie jest w stanie nas odłączyć do Tego, który jest naszą nadzieją. Żaden wirus, żaden
kryzys w Kościele.